top of page

Fotorelacje i filmiki

Turcja: Kütahya

pażdziernik 2013

Aleksandra Pogoda

Dzień II


Brrr… chociaż za oknem słońce, temperatura w pokoju nie zachwyca. Po rozgrzewającym prysznicu, prowadzone przez Döne (nasza turecka przewodniczka; ale o Niej będzie potem), schodzimy  do jadalni. Czas na nasz pierwszy posiłek w Turcji. Dostajemy pysznego precla i kilka dodatków. No i oczywiście herbatę (jak się później okaże, pije się ją wszędzie i o każdej porze). Poznajemy też parę zasad. Jedną z ważniejszych jest to, że niemal każde pomieszczenie w dormitorium posiada inny, specjalny, przeznaczony tylko dla niego… zestaw kapci. Tak, tak, trzeba je zmieniać w łazience, toalecie, pod prysznicem, w jadali i kto wie, gdzie jeszcze.

Po przejściu slalomu między jadącymi samochodami, dostajemy się do muzeum miasta. Ta część wycieczki bardzo przypadła nam do gustu. Nie ze względu na samo muzeum, które chociaż bardzo ciekawe, ładne i kolorowe, przegrało z muzykami grającymi obok budynku.. Zakochałyśmy się.. oczywiście w ich muzyce.
             

Niestety, odciąga nas od słuchania kolejny punkt programu – wizyta w meczecie. Podekscytowane ruszamy w tym kierunku. Jak wszędzie w Turcji, przed wejściem ściągamy buty. Następnie owijamy się szalami. Możliwość przebywania w tym miejscu i oglądanie ich modlitwy jest bardzo ciekawa. W meczecie panuje zupełnie inna atmosfera niż w naszych kościołach. Naprawdę warto jakiś odwiedzić.

Wspomnienia


O spotkaniu w Turcji mogłabym opowiadać godzinami. O tym, co widzieliśmy, co zwiedziliśmy, co jedliśmy. Ale najważniejszą stroną tego wyjazdu było dla mnie spotkanie z tymi wszystkimi ludźmi i atmosfera panująca wśród nas. Mieliśmy niecałe 5 dni, żeby poznać totalnie obcych ludzi. A już po pierwszych minutach rozmowy z Döne czy Irem – Turczynkami, które były naszymi ‘aniołami stróżami’ podczas całego wyjazdu – czułam się, jakbym znała je przynajmniej parę miesięcy. Ludzie, którzy biorą udział w tym projekcie, są nastawieni bardzo pozytywnie. Ale nie tylko oni. Bo gdy przedstawiałyśmy się gdziekolwiek i mówiłyśmy, że jesteśmy z Polski, ludzie reagowali bardzo pozytywnie. Cały projekt jest dla mnie wielką przygodą, którą zapamiętam na całe życie.

Dzień I


14.10.2012, niedziela, 1 w nocy, katowicki dworzec, dwie Panie Agnieszki, Ania, Wiktoria, Zosia i Ola . Tak rozpoczyna  się nasza wyprawa do Turcji. Najpierw pociąg do Warszawy, przesiadka

w pociąg na lotnisko i…. godziny czekania na samolot. Ale że

z naszym PKP nigdy nic nie wiadomo, lepiej było pojechać wcześniejszym pociągiem. Tak więc w oczekiwaniu na odprawę, snucie przypuszczeń, jak to będzie w tej Turcji i czy nie mamy za ciężkiego bagażu. Na szczęście, okazało się, że nie. Po przejściu przez wszystkie kontrole (tu szczególnie zapamiętają Zosię), wreszcie lecimy. Znaczna większość z nas pierwszy raz wzbija się w chmury.
 

Po krótkim locie lądujemy w Bukareszcie, gdzie odbywamy ulubioną część naszej podróży, czyli czekanie, które upływa nam pod znakiem butelki wody za 6 €... Kolejnym zaskoczeniem jest nasz ‘bilet’. Dostajemy kawałek kartki z odręcznie napisanym numerem siedzenia.. Oj nie lubią nas w tej Rumunii. Pod obstrzałem spojrzeń zdziwionych stewardess dostajemy się na pokład.

I nareszcie, po całym dniu podróżowania, jesteśmy w Turcji! Poznajemy pierwszą osobę z projektu – na lotnisko przyjechał po nas Hakan, turecki nauczyciel. Istambuł przywitał nas całkiem miłą, ciepłą temperaturą i … czekaniem. Tym razem na grupę

z Hiszpanii. Po dokładnym zbadaniu każdego kąta lotniska, pojawiają się ONI. Hiszpanie. Na oko całkiem mili. Zosia nawiązuje pierwsze kontakty ( które zaowocują w przyszłości ). Wszyscy razem kierujemy się do busa, który zabierze nas do naszego ostatecznego celu – miasteczka Domaniς. Ale wcześniej czeka nas przeprawa przez Istambuł, gdzie zdaje się nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego i wszędzie słychać klaksony.. Mimo to, kierowcy jeżdżą uśmiechnięci. Stereotyp

o Hiszpanach mówiący, iż to bardzo głośny i radosny naród okazuje się niestety prawdziwy. Niestety, bo po całym dniu podróży miałyśmy nadzieję  na chociaż trochę snu. Kiedy w busie robi się całkowicie cicho, mamy wrażenie, że coś się stało… Ale spokojnie, to tylko wjechaliśmy na prom, żeby przedostać się przez Morze  Marmara. Hiszpanie poszli podziwiać widoki. Dalsza część podróży mija nam pod znakiem snu i drżenia o własne życie, kiedy nasz bus parokrotnie jedzie na zderzenie czołowe

z tirem.. no cóż - tureccy kierowcy.
          

Po około 6 godzinach jazdy osiągamy nasz cel. Jest środek nocy, nikt za bardzo nie kontaktuje, więc rejestrujemy tylko, że przywieziono nas pod żeński internat (zwany dalej dormitorium). Zabieramy bagaże, mówimy wszystkim, w tym Paniom Agnieszkom (które mieszkać będą w hotelu) ‘good night’ i wraz z Hiszpankami oraz Turczynkami, które na nas czekały, wchodzimy do środka… Poinstruowane jeszcze w Polsce przez Panią Anię Gaidzik-Galon, wiemy, że należy ściągnąć buty zaraz po wejściu. Następnie udajemy się do naszego pokoju. Zmęczone pytamy tylko o toaletę i o której mamy wstać. Gdy dochodzi do konfrontacji z tureckim wc, jesteśmy w lekkim szoku.. No ale, uprzedzali nas. A poza tym, dziura jest całkiem cywilizowana. Wreszcie padamy na nasze łóżka (no, te które mają miejscówkę na górze, to nie tak dosłownie) i pełne wrażeń zasypiamy, nie zapominając o nastawieniu budzików.

Po 9 udajemy się pod hotel, w którym mieszkają nauczyciele i część uczniów z Węgier. Kiedy wychodzimy na dwór, szybko staje się jasne, że kurtki, które ubrałyśmy, są nam kompletnie niepotrzebne. Jest piękna pogoda, słonko świeci, a na wszystkich twarzach goszczą uśmiechy.  W drodze wkręcamy się w rozmowę z Nereą, Paulą i Eleną – dziewczynami z Hiszpanii. Naszemu krótkiemu spacerowi towarzyszą ciekawskie spojrzenia ludzi.. no, w końcu wybijamy się z naszym ‘dziwnym’ kolorem skóry, jasnymi oczami i włosami. Na miejscu zbiórki witamy się z naszymi Paniami i dzielimy wrażeniami. Najważniejsza jest oczywiście informacja o toaletach... .


Gdy zebraliśmy się wszyscy, wreszcie możemy spotkać pozostałych uczestników – Włochów i Węgrów. Siadamy na krzesłach przed swego rodzaju kawiarnią i pijemy herbatę. Naturalnie turecką, mocną, podawaną w małych szklankach o dziwnym dla nas kształcie . Poznajemy Dyrektora tureckiej szkoły, która bierze udział w naszym projekcie. Następnie idziemy na rynek, gdzie zastajemy 9-letnie dzieci w tradycyjnych tureckich strojach, które przygotowują się do występu. W czasie gdy nauczyciele zwiedzają budynek władz miasta, my zostajemy zalane falą młodych tancerzy i ich mam, którzy koniecznie chcą  zrobić sobie

z nami zdjęcie.. Takiego wzięcia nie mają chyba nawet gwiazdy Hollywoodu..
        

Kiedy nauczyciele wracają, oglądamy tradycyjny, turecki taniec, który w wykonaniu dzieciaków jest naprawdę wspaniały. Kolejna  sesja fotograficzna (na pewno nie ostatnia) i  idziemy do miejscowej szkoły. Zostajemy przywitani tureckimi słodyczami, które większości z nas bardzo przypadły do gustu.  Po poznaniu grona pedagogicznego, wchodzimy do szkoły. Nad drzwiami wiszą flagi wszystkich krajów, w tym nasza, z napisem ‘Witamy’.  Przy wejściu możemy podziwiać turecką gazetkę o projekcie. I w tym momencie dochodzimy do wniosku, ze naszą musimy jeszcze troszkę dopracować… Udajemy się do klasy, gdzie dzielimy się na grupy i bawimy w kilka zabaw integracyjnych. Oczywiście po angielsku.
       

Następnie idziemy na lunch do znajdującego się obok Domu Nauczyciela. Większość z potraw, które znajdują się na stole, widzimy pierwszy raz. Ale pouczone w Polsce przez Panią Anię, że ‘mamy jeść wszystko, co nam dają’, próbujemy każdego dania... .  A niektóre smakują zupełnie inaczej niż wyglądają (dałybyśmy głowę, że ta babka ziemniaczana to sernik..). Dzięki pomocy Döne, która wyjaśnia nam co i jak się je, zaczynamy lubić kuchnię turecką, w której strasznie dużo pietruszki.
       

Po jedzeniu przychodzi czas na rozmowy z uczniami szkoły… Początkowo chcą z nami gadać tylko Ci najodważniejsi. Jednak szybko ulega to zmianie i Ania ginie w tłumie ponad 20 chłopaków. Turcy okazują się bardzo rozmownymi ludźmi. Nawet Ci, którzy prawie nie mówią po angielsku. A tych tu niestety większość. Ale dajemy radę i już po paru minutach uczymy się pierwszych tureckich słów.
       

Konwersacje zostają przerwane, gdy musimy wrócić do szkoły na konkurs, który ma rozstrzygnąć, jakie logo będzie nam towarzyszyło przez 2 lata naszego projektu. Po prezentacji propozycji oraz głosowaniu, okazuje się, że nasze, polskie logo, wykonane przez Anię, znajduje się w czołówce. Niestety, w ścisłym finale przegrywamy z Turcją. Po konkursie mamy jeszcze czas na rozmowy, skosztowanie włoskich ciastek, oraz na obejrzenie szkoły. Naszą tradycją podczas tego wyjazdu stanie się zwiedzanie toalet. 
       

Następnie czeka nas spotkanie dotyczące zadań, które musimy wykonać w ramach projektu. Dostajemy też prezenty -  tradycyjne chusty ślubne oraz wynik tureckiego rękodzieła – ozdobny talerz.
       

Kolejnym punktem są długo oczekiwane przez nas zakupy na tureckim bazarze! Po wymienieniu pieniędzy na tureckie liry, szalejemy wśród kolorowych ubrań, setek chust oraz świeżych owoców i warzyw. Turecki targ jest naprawdę duży i nie udaje nam się obejść go całego. Na szczęście cały czas towarzyszy nam Döne, która pomaga w dogadaniu się ze sprzedawcami.
        

Po godzinie wydawania pieniędzy, spotykamy się wszyscy i wyruszamy na kolację, zwaną tam obiadem. Po krótkiej wizycie przy wiekowym drzewie, która wbije nam się w pamięć tym, że popsuł się tam aparat naszej pani fotograf – Zosi, dojeżdżamy do małej restauracji, która mieści się za miasteczkiem, w otoczeniu wód termicznych. Klimat rewelacyjny, niektórzy z nas (no dobra, Ola) uznają go za idealny do oświadczyn.. No ale wróćmy do jedzenia. Na przystawkę serwują nam fasolkę po bretońsku bez mięsa, za to z dużą ilością roztopionego masła i bułki tartej. Danie główne, to dla większości z nas ryba zapiekana z białym serem. Wyłamała się jedynie Pani Agnieszka M., która potem żałowała swojej decyzji. Do obiadu dostajemy wodę… w plastikowych kubeczkach z wieczkiem.. co kraj, to obyczaj. Na koniec klasyczny turecki deser – baklawa. Ciasto, które jest tak słodkie, że wystarczy na nie spojrzeć i już chce się pić. Po zwiedzeniu toalety i stwierdzeniu, że ‘cywilizowane dziury’ występują tutaj wszędzie, ładujemy się do busów i wracamy. Ale dla nas to nie koniec dnia, gdyż w dormitorium czeka mnóstwo Turczynek, które chcą nas bliżej poznać…

Jako że droga daleka, ucinamy sobie drzemkę. W mieście robimy rundkę po muzeach i ważnych miejscach. Oczywiście nie pomijamy toalet i tu szok – europejskie wc, w dodatku ze skórzanymi deskami. Poznajemy trochę informacji o kulturze, tradycyjnych strojach czy historii ceramiki. Przechodzimy też przez bazar, niestety bez zakupów. Dostajemy też godzinę czasu wolnego w centrum handlowym , w czasie którego Panie decydują się skosztować turecki kebab. Na koniec trafiamy do więzienia. Ale spokojnie, już nieczynnego. A konkretnie zwiedzamy ruiny świątyni Zeusa, gdzie w podziemiach mieściło się owe więzienie.
          

Na obiad jedziemy do hotelu. Należy dodać, że luksusowego. W  czasie posiłku (którego głównym składnikiem jest ryż pod każdą postacią) towarzyszy nam tradycyjna turecka muzyka grana na żywo oraz pokaz tańca. W ramach integracji (oraz spalania kalorii) ruszamy do tańca! Zaczynamy od spokojnych, tureckich klimatów, przechodząc przez energiczne hiszpańskie, by dojść do włoskich, które mało kto ogarnia. Jednak prawdziwe zamieszanie pojawia się przy próbach nauczenia naszych nowych znajomych popularnej u nas ‘belgijki’.  Wszyscy jednak się starają, no i przynajmniej jest wesoło.
            

Musimy jednak kończyć zabawy, bo przed nami długa droga powrotna. Po śpiewach w busie, dojeżdżamy. Nauczone doświadczeniem poprzednich nocy, ubieramy się ciepło i idziemy spać.

Dzień III


„Dzień dobry, kocham Cię..” Dzwoni nasz optymistyczny budzik. Wyskakujemy  z łóżek. Jedynie Zosia ma problem

z opuszczeniem krainy snów, ale na szczęście nie musimy wyciągać jej spod koca siłą. Pomaga myślenie, że w Zabrzu trwają lekcje..

Po kilkukrotnej zmianie kapci i śniadaniu, kierujemy się do stałego punktu spotkań – hotelu. Na dzisiejszy dzień przewidziana jest wyprawa do szkoły podstawowej i Kütahyi  - większego niż Domaniς miasta oddalonego o około 3 godziny drogi. Wsiadamy do dwóch busów i ruszamy. Nasz pierwszy przystanek to grobowiec Haymany, kobiety ważnej dla religii Turków. Przy okazji zwiedzamy też arenę do wrestlingu, gdzie Pani Agnieszka W. zostaje wyzwana na pojedynek przez nauczycielkę
z Włoch..

Po ciężkiej walce sędziowie ogłaszają wynik: remis. Jeszcze tylko herbatka (a jakże, każda pora jest dobra) i ruszamy dalej. Dojeżdżamy do szkoły. Przy wejściu każdy dostaje pięknego gerbera
i może się poczęstować tureckimi słodyczami. Mniam! Zwiedzamy szkołę, nie zapominając o toaletach. Rozmawiamy

z dziećmi, oglądamy ich klasy i poznajemy nauczycieli. Dziwimy się obowiązkowym lekcjom szachów. Ale trzeba przyznać, że ta gra rozwijająca myślenie bardzo przydałaby się u nas… Na koniec lądujemy w sali biologicznej, gdzie przygotowany jest lunch. Każdy otrzymuje pomidory i 3 naleśniki, każdy z innym nadzieniem. Udaje nam się zidentyfikować 2. Do picia słodki kefir. Po pamiątkowych zdjęciach z Dyrektorem i uczniami, ruszamy do Kütahyi.

Dzień IV


Środa. Po małym rannym zamieszaniu lądujemy na śniadaniu w hotelu. Po skonsumowaniu jakże zdrowych frytek, które w Turcji jada się rano, wyruszamy do innego miasta -  Bursy. Po drodze zwiedzamy jaskinię, jedną z największych na świecie. Rzeczywiście, całkiem spora, dużo w niej ciekawych form krasowych, posiada niestety jeden defekt. Mianowicie, strasznie

w niej ślisko, a w czasie upadania ze schodów brudzą się spodnie.. tak bowiem Ola prezentowała, jak nie należy chodzić.
              

Kolejny dzień, kolejny raz spanie w busie.  Po przyjeździe do Bursy, która okazuje się całkiem sporym miastem, odkrywamy, iż w Turcji nie ma przejść dla pieszych… Jako że Bursa to miejsce narodzin Dönera - kebabu popularnego w Polsce szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy go zjeść. Po posiłku stwierdzamy jednak, że polska wersja z sosem jest zdecydowanie lepsza!

Po wyjściu dostajemy czas wolny. W naszym wypadku większość spędzamy na pobliskim bazarze, ale nie tylko. Najpierw

z pomocą Turczynek, które towarzyszą nam tego dnia, udajemy się na wzgórze, z którego widać cale miasto i otaczające je góry. Fotografujemy ten piękny widok i idziemy na zakupy. Kolejny raz przekonujemy się, że Turcy lubią Polaków. Skutkuje to paroma zaoszczędzonymi lirami. Obładowane pamiątkami dla rodziny i przyjaciół oraz prezentami od Sheymy, Bihtash, Aiszy

i Beyzy spotykamy się z resztą grupy w umówionym miejscu.
              

Dzisiejszą kolację będziemy jeść w centrum handlowym. Ale nie takim zwykłym, bo znajdującym się na otwartej przestrzeni (dla zobrazowania: po prostu brak mu jednaj ściany). Dostajemy wolną rękę w wyborze lokalu. My decydujemy się na punkt serwujący tureckie jedzenie. Głównie ze względu na kelnera, który próbował pokazać za pomocą gestów zalety szpinaku. Po jakimś czasie dołącza do nas część Węgrów. Po obfitym posiłku i obowiązkowej herbatce wracamy do siebie. Wieczór spędzamy na rozmowie z kilkunastoma Turczynkami Wyczerpane, usypiamy prawie natychmiast.

​Dzień V

No i nadszedł czas, na który nie czekałyśmy. Smutno było się żegnać z tymi wszystkim ludźmi. Ale zanim do tego doszło, bawiliśmy się świetnie cały dzień. No to po kolei. Po hotelowym śniadaniu, spotkaliśmy się wszyscy, tak jak pierwszego dnia, na herbatce przed kawiarnią. Panie Agnieszki dostały prezent – coś na kształt różańca, ale mniejsze. Jak się okazało, Turcy używają tego nie tylko do modlitwy. Gdy im się nudzi, bawią się tymi ‘koralikami’. No właśnie.. łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, o czym mogłyśmy się wszystkie przekonać. Po obejrzeniu skomplikowanego układu wykonywanego palcami przy udziale koralików, obiecałyśmy sobie, że poćwiczymy to w Polsce.
 

Wsiedliśmy do busów i ruszyliśmy w góry. Gdy Hakan powiedział, że czeka nas sprzątanie, myślałyśmy, że źle słyszymy. Po jeździe, której tempo pozwalało na obfotografowanie każdego centymetra kwadratowego mijanych widoków, dojechaliśmy nad jeziorko. Rzeczywiście, było co sprzątać. Uzbrojone w rękawiczki i worki na śmieci ruszyłyśmy wykonywać nasze zadanie w ramach
‘Dnia dla świata’.  Trzeba przyznać, że świetnie się bawiłyśmy. Wśród śmieci odkryłyśmy najprawdziwsze krokusy. Kiedy skończyliśmy, podzieliliśmy się na grupy i graliśmy w siatkówkę i nogę. Po spaleniu kalorii należało je uzupełnić. Pojechaliśmy na piknik. Przy tureckiej leśniczówce naszykowane były stoły i piekł się cały baran. Po skonsumowaniu go

(w czym bardzo czynny udział brały Węgierki), ruszyliśmy na ‘jogging’… który okazał się zwykłym spacerem po lesie.

W trakcie drogi śpiewaliśmy turecką piosenkę. Niestety, nie jesteśmy w stanie jej powtórzyć. Zanim wróciłyśmy do dormitorium wybrałyśmy się do sklepu po prowiant na drogę i tureckie specjały. Czyli wykupiłyśmy prawie cały zapas chałwy. Potem czekało nas pakowanie  i szykowanie się na kolację pożegnalną. Jakimś cudem upchnęłyśmy nasze rzeczy do walizek

i zaczęłyśmy się martwić o ich wagę…

Wybudziłyśmy się z drzemki, kiedy przyjechał bus. Uczynne Turczynki pomogły nam zapakować bagaże. Ostanie słowa pożegnania, obietnica, że nie będziemy płakać i wracamy….

 

Razem z nami wracała też grupa z Węgier. Tym razem część z nas miała zamiar nie usnąć i zobaczyć Morze Marmara.. Niestety, oczy same się zamknęły, a gdy się zatrzymaliśmy, okazało się, że to nie prom, a stacja benzynowa. Nie do końca obudzone jednostki dążyły do poznania odpowiedzi na pytanie ‘Czy na promie rosną drzewa?’. Po krótkiej jeździe dotarliśmy na lotnisko. Bardzo wczesna pora ( 6-7 rano) sprzyjała roztargnieniu. Gdy każdy zabrał swój bagaż, na chodniku pozostała samotna walizka… Po kilku minutach zastanawiania się, skąd się wzięła i paru ciekawych propozycjach (spadła z wózka bagażowego

i nikt nie zauważył; atak terrorystyczny; ktoś po prostu zapomniał) wyszło na jaw, iż walizka pochodzi z naszego busa… Jednak nie należała do nikogo z nas.. W końcu, odważna Pani Agnieszka W. otworzyła walizkę… Która jak się okazało, należała do jednej z dziewczyn z dormitorium… Dzięki temu incydentowi wszystkim poprawił się humor. No może Hakanowi najmniej, bo wszędzie musiał chodzić z walizką.. Po pożegnaniu z węgierską grupą, która udała się w stronę odprawy, zaczęliśmy szukać miejsca, w którym można by poczekać na nasz lot.. Te parę godzin spędziłyśmy śpiąc rozłożone na podłodze i ławkach. Chociaż dziwnie na nas patrzyli, było całkiem wygodnie. Jak na podłogę.  W końcu, po spaniu, czekaniu i lataniu,  wylądowałyśmy w Warszawie… Odbiór bagażu i na pociąg. Oczywiście, nie zdążyłyśmy na jeden, więc czekamy na następny.

A że PKP jest niezwykle niezawodną instytucją, pociąg spóźnia się jedynie 50 minut. Wreszcie, po 23, wysiadamy na dworcu

w Katowicach. Czeka nas tylko jeszcze jazda samochodem, która po tym, jak Zosia wreszcie przypomniała  sobie, gdzie mieszka, przebiega bez większych przeszkód. Po 24 h podróży, docieramy do domów, kończąc naszą wspaniałą Wyprawę do Turcji.


PS. Tęsknimy za tymi ludźmi. Dzięki Bogu za Internet.

 

 

autor: Aleksandra Pogoda

Na ostatnie spotkanie zabrałyśmy prezent dla Turków – Skarbnika wykonanego z węgla oraz polskie michałki. Po zjedzeniu posiłku, zaczęła się prawdziwa zabawa! Odtańczyliśmy wszystkie tańce, których się nauczyliśmy, hiszpański nauczyciel zagrał na dziwnym instrumencie o przyjemnym dźwięku… Było wspaniale. Wszystkim bardzo smakowały nasze cukierki, a przy podziękowaniach niejednej osobie zakręciła się łezka w oku. Wyściskałyśmy wszystkich, wzięłyśmy udział w kilkunastu sesjach zdjęciowych

(w tym dla najprawdziwszej gazety) i niczym Kopciuszek, o północy musiałyśmy kończyć naszą zabawę. W asyście Turczynek, układając piosenkę o naszej ‘Comeniusowej Rodzinie’ , wróciłyśmy do dormitorium. Szybki prysznic, dopakowanie kilku rzeczy i pozostało nam już tylko czekanie - wyraźny znak, że rozpoczyna się podróż powrotna. Razem z tureckimi dziewczynami i naszymi bagażami, spędziłyśmy godzinę w holu, czekając na transport. Byłyśmy kompletnie zaskoczone, kiedy od Döne i Irem dostałyśmy koperty

z listami w środku. W trakcie śpiewania tureckich i polskich kołysanek większość z nas zasnęła.. W tym miejscu należy powiedzieć, że w Turcji zbliżało się święto religijne i część dziewczyn wyjeżdżała na parę dni do domu.

Przed wyjazdem do Turcji, tak wyglądały oczekiwania naszych uczniów. Czy coś się zmieniło, czy rzeczywistość pokryła się z ich wyobrażeniami? Zapraszam do obejrzenia filmu

i skonfrontowania go z relacją Waszej koleżanki Aleksandry Pogody. 

​Agnieszka Wróbel

Druga połowa dnia to wspólne zwiedzanie miasta. Zobaczyliśmy m.in. Buda Castle – historyczny kompleks zamkowo-pałacowy królów węgierskich; Gul Baba – turecki derwisz, „Ojciec Róż”. Po kolacji odbyliśmy rejs po rzece Dunabe /Dunaj/, skąd mogliśmy podziwiać pięknie oświetlony nocą Parlament, zamek oraz mosty, których jest w Budapeszcie aż dziewięć.

Węgry: Budapeszt

marzec 2013

Magdalena i Paulina Majnusz

 

Wspomnienia

Dzień I

Upłynął w pociągu. Nasza podróż do stolicy Węgier trwała zdecydowanie krócej niż przeprawa do Turcji. Wyruszyliśmy

z dworca PKP w Katowicach punktualnie o godz. 13.17. Siedem i pół godz. jazdy szybko zleciało. Na miejscu odebrały nas goszczące rodziny.

Dzień II

 

Poniedziałek zaczął się od spotkania wszystkich uczestników Comeniusa w szkole Pasareti Gimnazium. Po miłym przywitaniu

i prezentacji o systemie edukacji na Węgrzech otrzymaliśmy drobne gadżety - breloczki, przypinki, długopisy, kubki i koszulki. Wzięliśmy udział w lekcji jęz. angielskiego. Potem poczęstunek, na którym można było skosztować węgierskich przysmaków. Wreszcie możliwość poznania się ze wszystkimi. Jak się okazało przyjechali sami fajni ludzie. Nam jednak najbardziej spodobali się Węgrzy i Hiszpanie.

w tradycyjnym węgierskim wieczorze folklorystycznym z pokazem oraz nauką tańca. Po nim jeszcze krótka dyskoteka. Nie można też nie wspomnieć o Dominiku, który podczas tego i kolejnych dni podjął się funkcji instruktora układania kostki rubika. Kupił ich cztery. Zdaniem Włoszki Angeli : „ It’s NOT difficult, it’s  impossible!’’

Dzień III

Rozpoczęliśmy od nauki podst. słówek węgierskich. Było bardzo wesoło. Język okazał się jeszcze trudniejszy niż myśleliśmy. Dzień w całości poświęcony na kontynuację zwiedzania Budapesztu. m.in. Parlamentu, Bazyliki. Oczywiście z przewodnikiem w jęz. angielskim. Wykończeni długim chodzeniem z ochotą jednak wzięliśmy udział

 

Dzień IV

W całości upłynął na zwiedzaniu Egeru - miasta oddalonego od Budapesztu o 2 godziny jazdy. Tu zobaczyliśmy: zamek, minaret, Turkish Spa. Tego dnia otrzymaliśmy też zadanie do wykonania (w projekcie Comeniusa jest pewien czas, który mamy przeznaczyć dla środowiska, może to być np. sprzątanie parku). Dostaliśmy więc worki i foliowe rękawiczki… ktoś rzucił hasło, że będziemy zbierać psie odchody. Na szczęście mieliśmy zbierać tylko śmieci, których w tym parku było niewiele. Nasza pomysłowa grupa zaproponowała, że szybciej napełnimy worki wyjmując śmieci z koszy, na co panie wpadły w śmiech

i stwierdziły: „chyba sobie żartujecie?”. Jednak chłopcy

postanowili wprowadzić plan w życie. Było bardzo wesoło, nawet sprzątanie może być dobrą zabawą – oczywiście z dobrą ekipą xD
Kolacja tego dnia odbyła się z degustacja wina, niestety tylko dla nauczycieli…

Dzień V

Wycieczka do Szentendre – historycznego miasta w płn. Węgrzech nad Dunajem, 20 km na płn. od Budapesztu. Miasto jest pełne krętych i wąskich, a nawet bardzo wąskich uliczek. Na środku głównego placu Fo ter z barokową i rokokową zabudową znajduje się krzyż morowy z 1763r., ustawiony jako podziękowanie za ustąpienie epidemii.

Zwiedziliśmy również świetne Muzeum Marcepanu, gdzie mogliśmy zobaczyć marcepanowego Michaela Jacksona, postaci historyczne oraz z bajek, 160cm Parlament. Później udaliśmy się do Visegrad z cytadelą, Danube Bend, gdzie mogliśmy pojeździć bobslejami, to chyba się każdemu podobało, ale byli też tacy, jak pani Adamska, którzy się zwyczajnie bali tym zjechać… o.O  po zjeździe można było się pośmiać ze swoich min na zdjęciach, które robił zamontowany na trasie aparat. Ok. godz. 19 mieliśmy kolację w hotelu Panda, której towarzyszył konkurs z nagrodami, tam też była później ostatnia pożegnalna impreza, podczas której nauczyliśmy wszystkich tam obecnych tańczyć „kaczuszki”, niezły był ubaw.

Dzień VI

Ostatni wspólny spacer przez park, podczas którego zatrzymaliśmy się na skosztowanie węgierskich strucli z różnymi nadzieniami. Niestety już bez teamu z Turcji, gdyż wyjechali dzień wcześniej, Później wędrówka pod górę, na końcu drogi Elizabeth lookout Tower. Większości uczestników nie chciało się wchodzić na tę budowlę, jednak Paulina

i Dominik razem z p.Wróbel i chłopcami z Węgier urządzili sobie na jej szczycie małą sesję zdjęciową.

Od godziny 14 mieliśmy czas wolny, który mogliśmy spędzić z goszczącą nas rodziną, my akurat wybrałyśmy się z Janką i Zsofi na konie, chłopcy do Mamuta (coś jak nasza Silesia), reszta również do sklepów na ostatnie zakupy przed wyjazdem.

Dzień VII

Niestety to już koniec naszej przygody na Węgrzech, teraz czeka nas powrót do rzeczywistości… i nadrabianie zaległości

w szkole.

Co nam zostanie w pamięci ?


Na pewno sam Budapeszt jako miasto, które zachwyca przepiękną architekturą, wkomponowaną w zakole Dunaju to jeszcze kusi pyszną kuchnią węgierską. Wyjazd dał  nam możliwość obejrzenia nowych miejsc, zdaliśmy sobie sprawę z trafności określenia stolicy Węgier „perłą Dunaju”. Trafny jest też cytat z „Dziewczyny z Egeru” Janosa Arany :
Węgier Polaka rad gości i słucha
w nowym znajomym znajdzie zawsze drucha!

 

Paulina na pewno długo nie zapomni przystojnego Balinta czy Fabiana…

Budapeszt - blisko, choć daleko …

Przed wyjazdem do Hiszpanii, poza standardowymi zdjęciami grupowymi zamieszczonymi na naszej Facebook'owej grupie międzynarodowej, dwie z naszych dziewcząt postanowiły w taki sposób zaprezentować się na forum. Zapraszam do obejrzenia.

projekt i wykonanie: Agnieszka Wróbel

bottom of page